literature

Der Rausch II

Deviation Actions

Avarati-Elvo's avatar
By
Published:
404 Views

Literature Text

 

Szukałam go, lecz nie znalazłam,

wołałam go, lecz nie odpowiedział.

Spotkali mnie strażnicy, którzy obchodzą miasto,

zbili i poranili mnie,

płaszcz mój zdarli ze mnie

strażnicy murów.

Pieśń nad Pieśniami, 5,6-5,7

 

    Nie byliśmy ważni, kiedy po raz pierwszy zauważyłam jasne, potrzebujące ciepła oczy. Nie byliśmy spadkobiercami drogich samochodów czy wielkich fortun, nie nosiliśmy kreacji wielkich projektantów. Mogliśmy sobie pozwolić trochę nowszego iPoda czy upragnioną buteleczkę perfum za wypracowane przez nas pieniądze. Nie dorośliśmy, mieliśmy tylko dowody w portfelach i wielkie oczekiwania.

    Nie obchodziła mnie jego społeczna pozycja, narodowość, poglądy czy wyznanie. Za to widziałam oczy bardziej niebieskie niż moje, a w nich smutek niemożliwy do stłumienia. Jego usta nie wzbudzały sprzeciwu, bo były soczyste jak kradzione śliwki. Przekonałam się, że w tych dłoniach ktoś wpisał promyki światła, bo zawsze emanowały ciepłem pomimo kapryśnej pogody. Chłopak z niebieskimi oczyma absorbował ciepło jak czerń, dlatego postanowiłam zagrać w drżące ciała.

    Włamaliśmy się do obcego sadu, gdzie rosły dorodne śliwki i kwitła tuberoza. Bawiliśmy się sobą, śmialiśmy i kradliśmy każdą wolną chwilę. Zlizywaliśmy rosę z jabłek, winogron i naszych ciał. Pozwoliłam skosztować, jak smakuje bliskość. Dobrze znaliśmy zasady tej gry, musieliśmy jedynie uważać na światło latarki.

    Stąd początek wziął nasz mały świat i w tym samym miejscu miała nastąpić cicha apokalipsa.

    Nie byliśmy ważni, ale ludzie i tak chcieli wiedzieć o nas jak najwięcej. Plotki wypuszczone z ust zarażały innych jak dżuma i tym sposobem powstawały larwy. Wiedziałam, że trzeba trzymać się od nich z daleka. Gardziłam nimi i zawsze wyrzucałam ich zaproszenia do kosza. Mogły być one wszędzie. Mogły zabić słodycz nieśmiałych rozmów, pierwszych prób zbliżenia do siebie.

    Dlatego, gdy spotkałam go po raz drugi, wiedziałam, że trzeba przed nimi uciekać. Staliśmy się jak jelenie z porożami uwięzionymi w krzakach. Byliśmy słabi, więc robaki chciały wniknąć w nasze umysły i wypatroszyć dusze.  

    Mieliśmy stać się nosicielami dżumy.

    Dookoła było mnóstwo ludzi, którzy nie powinni nas widzieć razem. Pożegnaliśmy się pocałunkami i nieśmiałymi pieszczotami, ukryci przed światem, w roboczych ubraniach.
    Wrzuciłam na siebie znoszoną skórzaną kurtkę, wzięłam trochę gotówki i plecak z kradzionymi śliwkami, by jak najszybciej uciec do innego miasta. Żeby tam odnaleźć antidotum na pochłaniającą nas truciznę.

 

***

    Próbowałam szczęścia na drodze.

    Kiedyś wiodłam życie autostopowiczki, podróżowałam przez wiele krajów. Wtedy żyłam z podniesionym kciukiem i nosiłam pod pachą kawał tektury z nazwą celu. Znałam wiele tricków, dzięki którym byłam bardziej zauważalna, wiedziałam, jak pozować, by się kierowcy zatrzymywali. Bezbłędnie wyczuwałam, komu zaufać, kogo omijać z daleka. Sądziłam, że i teraz szybko znajdę kogoś przyjaznego. Jednak nikt nie chciał się zatrzymać. Najpierw zatrzymywałam samochody osobowe, potem nawet samochody ciężarowe.

    Tylko jeden człowiek się zatrzymał. Jednak tamten nie miał duszy, dlatego nie zauważył tego, co widzieli poprzedni kierowcy. Choroby wypisanej na mojej twarzy.  

 

***

 

    Do miasta przyjechałam samotna pomimo tłumów. Jesień spadała ludziom na głowy, czerwienie, żółcie i brązy zdominowały chodniki. Byłam głodna, lecz gardziłam fast foodami, ich agresywnymi promocjami i logami. Obrzydzały mnie propozycje natychmiastowego zaspokojenia, wrzucałam wszystkie ulotki za siebie. Byłam samotna, bo ludzie omijali potencjalną nosicielkę dżumy. Doskonale widziałam ich hipokryzję – wielu z nich też było zarażonych, ale innymi chorobami. Setki i tysięcy takich samych ludzi jak ja.

    Nie chcieli mi pomóc w żadnym szpitalu mimo dokumentów i ważnego ubezpieczenia. Obowiązywała tam kwarantanna, nie wpuszczali obcych. Mieli dusze zduszone przez biurokrację i wystudiowaną wiedzę, dlatego nie zauważyli, że byłam chora z miłości.

    Nie chcieli mi pomóc w komisariacie mimo, że nie byłam niekarana i nienotowana w żadnych policyjnych kartotekach. Liczyłam na to, że przymkną oko na małe grzechy, za które świeckie prawo nie przewiduje kary. Jednak policjanci i ich psy wyczuli zapach śliwek, które ukradłam z cudzego sadu.

    Próbowałam znaleźć spokój między zimnymi i wysokimi murami kościoła. Jezus wisiał na krzyżu (na własne życzenie) od dwóch tysięcy lat. Między hipokrytami, gwałcicielami, złodziejami, skorumpowanymi urzędnikami, zbrodniarzami wojennymi i zdrajcami. Również między mną a nim, wisiał również na szyi chłopaka, zawsze schowany pod czarną koszulką. Kiedy zapach śliwek został zduszony przez modlitewne kadzidło, poczułam się jak jedna z łotrzyc i gorzko zapłakałam.

    Postanowiłam wrócić, by nie skończyć jako żebrak wśród spadających liści i kropel deszczu. Nie miałam nic oprócz znoszonej kurtki na sobie, plecaka i mnóstwa pytań. Skończyły się pieniądze, zaś śliwki straciły smak. Dowiedziałam się tylko, że opanowała mnie ciemna noc duszy, która trwała nieprzerwanie mimo kolejnych poranków.

 

***

 

    Wróciłam po omacku do punktu wyjścia. Głodna i szorstka od narastających pytań. Żaden kierowca nie jechał w tą stronę, wszyscy stamtąd odjeżdżali. Każdy się zatrzymywał i odradzał mi powrót. Jednak wiedziałam, że muszę wszystko uporządkować i wyciągnąć z tej podróży wnioski. Zastałam puste przestrzenie i ciszę niemożliwą do przełknięcia. Zostali jedynie przyjaciele, którzy ratowali to, co można było ochronić przed dżumą. Zaraza jak myszy splądrowała piwnice i spichlerze. Razem z nielicznymi liczyłam straty i już wtedy wiedziałam, że to ja musiałam się przyczynić do tej epidemii.

    Kiedy wróciłam z ciężkiej pracy do domu, zobaczyłam siebie w lustrze. Zaczęłam krzyczeć, bo zauważyłam na ciele objawy zarazy. Chwyciłam w panice nóż i zaczęłam wykrawać z siebie martwe i szorstkie płaty skóry, odzierałam zepsute tkanki aż do kości. Chciałam być na nowo czysta, choć wiedziałam, że zostaną blizny i ślad zębów na jabłku.

 

    Wtedy chłopak z niebieskimi oczyma zauważył mnie podartą, ale nadal żyjącą. Nie przeraził się mną, ani nie poczuł wstrętu, bo wiedział, że to nie moja wina. Zakrył twarz w dłoniach i słuchał mnie bez słów. Nie krzyczałam na niego, bo zabrakło psów w moim gardle. Nie nienawidziłam, bo wiedziałam, że to już koniec zarazy i nie chciałam wzniecać jej na nowo.

    Nie zauważyłam na jego ciele śladu objawów choroby ani szaleństwa w jego oczach. Jednak to nie smutek niemożliwy do stłumienia, ani ciepłe dłonie, ani czerń uchroniła go przed dżumą (albo je doskonale maskował). Nie mógł nie zauważyć mojej choroby, bo płakałam i piłam wino z butelki. Doskonale wiedzieliśmy, że to koniec. Przyszli przypisani nam wyludniacze i cicha apokalipsa się dokonała.

 

***

 

    Dziś tkanki, mięśnie i skóra powoli odrastają, wracają na swoje miejsce. Tylko nocą krzyczę, kiedy przez otwarte okno dociera do mnie zapach palonych liści i odgłos spadających jabłek. Słyszę swój płacz i czuję jego szaleństwo. Kiedy zrywam ocalałe owoce od suszy, robactwa i zarazy, dociera do mnie prawda, której nie chciałam uznać. 

    Nie potrafi podnieść drugiego człowieka z ekstazy ten, który nie ma duszy. 

Tego tekstu nie miało być, a kiedy powstał, to pierwotnie nie miał być publikowany. Pojawił się w mojej głowie, kiedy czytałam "Pieśń nad Pieśniami" i dotarło do mnie, że muszę rozliczyć się z pewnym zdarzeniem, które zaistniało w moim życiu. Na początku byłam nieprzekonana, czy mogę swoją pisaninę porównywać do najpiękniejszego poematu o miłości, jaki zna ludzkość, ale bez niego nie powstałaby kontynuacja "Der Rausch". Potem, kiedy go poprawiałam, stwierdziłam, że skoro opublikowałam "Magazyny" i "W ciemnym pokoju", to ten tekst też musi zostać udostępniony.

Motyw wyludniacza znalazłam w utworze Armii "Wyludniacz". 

To trochę dziwne, kiedy swój tekst okazuje się w jakiś sposób proroczy.
© 2015 - 2024 Avarati-Elvo
Comments8
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
AphroditeARaven's avatar
"Mogliśmy sobie pozwolić trochę nowszego iPoda (...)."

Brakło "na".

*

Ta "dżuma" jest wszędzie, przed nią nie uciekniesz. Z resztą rozmawiałyśmy kiedyś na ten temat. :) Co do reszty...

Być może nie do końca ten tekst rozumiem: tej ucieczki w dal, do innego miasta. Nigdy się na to nie zdobyłam, by rzucić kogoś, z kim miałam dobry kontakt, choćby nie wiem, co gadali inni. W końcu najważniejsze nie jest gdzie, ale z kim. I wtedy jest naprawdę dobrze. Może dlatego, że jak to ktoś z moich rozmówców określił: jestem przekorą – im bardziej ktoś na mnie naciska, tym mniej pozwalam tej opinii wpływać na mój osąd sprawy, a bardziej – patrzeć krytycznie na słowa. Aczkolwiek nigdy też nie wpakowałam się w "lekki" związek, jak nazywam relację niepoprzedzoną dokładnym śledztwem. A i tak zdarza mi się mylić.

Dlatego tekstu nie rozumiem. Nie czuję go. Zaledwie podziwiam. Literacko jest wyśmienity.

Z drugiej strony sama wpadłam na podobną postać, dla której cała miłość świata to było zawsze za mało. Paradoksalnie... nie ucierpiałam bardziej. Miałam rany ukryte głęboko pod skórą, a ona po prostu ją ze mnie zdarła i odkryła, co trzeba naprawić. Bo tak naprawdę urazy czy epidemie są już w środku nas, tylko nie dostrzegamy tego (nie chcemy). Draśnięcie skóry je wyciąga na światło dzienne. I jeśli nie umiemy sobie poradzić z nimi sami, a nie ma obok przyjaciela, który pchnął by nas do opracowania odtrutki czy wzmocnienia odporności, to żadna ucieczka, żadna martwa rzecz nas nie uratuje przed rozkładem i śmiercią.

Sprawdza się tu myśl, że jeśli sami ze sobą nie dajemy sobie rady, to któż inny może? Jeśli swojego życia nie bierzemy we własne ręce i nie wyrabiamy w pocie czoła; jeśli nie wytrzymujemy własnej presji; jeśli nie kochamy najpierw siebie; jeśli nie my... Jeśli nie my, to kto?

" Nie potrafi podnieść drugiego człowieka z ekstazy ten, który nie ma duszy."

Czy ja wiem? Zależy, jak kto rozumie ekstazę. Dla jednych to choroba, bo ciało i dusza na dłuższą metę bez siebie umierają. Dla innych to sól życia, lecz ci wiedzą, że tajemnica tkwi w ilości, więc trzeba umieć (samemu) do siebie wracać, żeby nie przesolić. Można też rzucić się w morze soli i pozwolić sobie utonąć: ciało się zakonserwuje – będzie trwać wiecznie, dusza zaś stanie się prawdziwie wolna – podróżować będzie po nieograniczonych krainach rozkoszy.
Odwołując się do "Pisma Świętego" (skoro przywołujesz "Pieśń nad pieśniami"):

"Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie (...), ten je zachowa." Ewangelia wg Łukasza

Może ten, który nie ma przywiązanej do ciała duszy, nie niszczy, a uświadamia? Reszta to już kwestia (własnego, cudzego) przyzwyczajenia oraz strachu przed zmianą.